To, że nie rozumiem po co wieszać na sobie limonki czy pomarańcze mocując je na wbitych w plecy hakach nie oznacza, że odpuszczę sobie największe obchody jednego z najważniejszych świąt hinduistycznych …
Thaipusam 2015 – Kuala Lumpur
Kolorowe korowody, ludzie z wbitymi w plecy hakami, tańce, śpiewy i obłęd w oczach wiernych tak wygląda w skrócie Thaipusam – jedno z najważniejszych świąt dla Hindusów. Co roku, do Kuala Lumpur przyjeżdża ponad 1,5 mln wiernych i obserwatorów z całego świata. W tym roku i my mogliśmy zobaczyć z bliska jak świętują Hindusi, a patrząc na tłumy maszerujące do świątyni znajdującej się w jaskiniach Batu Caves mogło ich być jeszcze więcej.
Batu Caves
Mimo wczesnych godzin rannych pod jaskiniami Batu Caves stało już kilkadziesiąt autobusów. Dziś będzie tu chyba połowa Kuala Lumpur. Zresztą pewnie już tu jest, bo gwarne zazwyczaj uliczki stolicy Malezji już od dwóch dni wyglądały wyjątkowo spokojnie. Szczególnie w dzielnicy indyjskiej, w której zamkniętych było większość sklepów i restauracji.
Daliśmy się porwać tłumowi płynącemu w stronę świątyni. Większość z nich szła w kolorowych szatach, część tańczyła, większość śpiewała lub mruczała pod nosem jakieś modlitwy. Kobiety nosiły na głowie dzbany, natomiast część mężczyzn wyglądała jakby przed chwilą zwiała ze szpitala psychiatrycznego.
Na plecach nieśli powbijane na hakach limonki, kwiaty i pomarańcze. Twarze poprzebijane mieli szpikulcami, z których niektóre przypominały łopatki do grilla, a nad głowami nieśli przymocowane do ciała za pomocą zmyślnych rusztowań specjalne platformy modlitewne.
Patrząc na wysiłek wykrzywiający twarze wiernych, niektóre z nich musiały ważyć po kilkadziesiąt kilogramów. Niesienie tego w tym upale zakrawało na szaleństwo, a Hindusi jeszcze popisywali się przed widownią. Skakali, tańczyli, potrząsali nimi i obracali się wzdłuż własnej osi w rytm dźwięków wybijanych przez idących obok bębniarzy. Nic dziwnego, że w oczach większości widać było szaleństwo, obłęd i stan letargu.
Niektórzy już wyglądali jakby za chwilę mieli zemdleć, podtrzymywani w pionie przez kolegów. Inni wydawali się maszerować w transie mając w nosie wszystko to co dzieję się dookoła nich. Nie mam pojęcia jakim cudem udało im się dojść po stromych schodach do samych jaskiń. Jednak większości chyba się udawało bo tłum płynął nieprzerwanym strumieniem. Lewym pasem wchodzili kolejni, prawym schodzili szczęśliwi ci, których przed godziną obserwowaliśmy jeszcze pod ogromnym pomnikiem Buddy, górującym nad okolicą.
Im bliżej południa tym goręcej. I od upału, i od coraz większych tłumów. Kolejna partia pielgrzymów. Jeszcze bardziej kolorowa, jeszcze bardziej zwariowana, w jeszcze większym transie. Ktoś ciągnie wózek z niemowlakami. Z twarzy leci mu ślina, język zwisa bezładnie na brodzie.
Tuż obok kolejny „mistrz” przewraca niewidzącymi oczami, popalając wielkiego skręta udziela błogosławieństwa podchodzącym osobom. Te schylają się do jego stóp, a „mr. skręt” rozsypuje im na głowie coś w rodzaju popiołu.
Lub krew. Mimo, że podobno wierni przed przebiciem sobie twarzy lub przyczepieniem do pleców haków przebywają w takim transie, że z ran nie płynie im krew to kolejny tancerz z pochodu z szalonym uśmiechem wachluje zakrwawionym językiem. Po chwili podlatuje do niego dwóch chłopaków i okrzykiem radości zabierają z języka trochę czerwonej mazi rozsmarowując ją sobie na czole. Może takie błogosławieństwo ma większą moc ?
Po kolejnej godzinie atmosfera udziela się nawet i mnie. Latając z aparatem nie nadążam wycierać potu, który płynie ze mnie strumieniami zalewając mi oczy. Jestem całkowicie mokry, podobnie jak dziewczyna, która nie przestaje się kręcić. Przewróci się ? Nie. W ostatnim momencie złapał ją jeden z towarzyszy. Nie otwierając oczu bije go po twarzy. Dam radę. Kręci się dalej.
Kręcą się też kolejni mężczyźni. Przebrani, kolorowi z jeszcze cięższymi ołtarzykami nad sobą. Kręcą i schylają rozrzucając nad sobą to farby, to jakieś konfetti. Każdy ciągnie ze sobą orkiestrę. Bębny jednych przenikają się z trąbkami następnych, a wszystko to próbuje się przebić przez głośną, indyjską muzykę płynącą z głośników rozmieszczonych na co drugim słupie.
Ktoś idzie na sznurkach. Sznurki przyczepione są do haków wbitych w plecy, za które co jakiś czas ciągnie „kolega” hamując nieco pośpiesznego Hindusa. Kolejni niosą na swoich plecach ogródki. Jeden limonki, drugi pomarańczę, kolejny wszystkiego po trochu. I jeszcze dwóch oryginałów. Wyzywająco wymalowanych, w obcisłych ciuchach. Tańczą i uśmiechają się serdecznie do otaczającego tłumu. Wyglądają jak … transwestyci. W muzułmańskim kraju ?
Mam dość. Klimatyzowanym pociągiem wracamy do Kuala Lumpur. Mogę nie rozumieć ale muszę przyznać, że kolorowe święto Thaipusam zrobiło na mnie wrażenie. Większe niż się spodziewałem.
Święto Thaipusam – o co w tym chodzi
Święto Thaipusam to jedno z najważniejszych świąt hinduistycznych, a szczególnie hucznie obchodzone jest w Indiach, Singapurze i Malezji. Odbywa się podczas pełni księżyca na przełomie stycznia i lutego, a do znajdujących się niedaleko Kuala Lumpur jaskiń Batu Caves zjeżdża w tym czasie ponad 1,5 miliona wiernych i obserwatorów z całego świata. Podczas święta odbywają się kolorowe korowody, a wierni pokazują swoje oddanie bogu poprzez zadawanie sobie bólu i cierpienia. Maszerują w upale niosąc kavadi – różnego rodzaju ciężary. Niektórzy wędrują z dzbanem mleka, inni ze specjalną platformą modlitewną. Część wiernych w akcie umartwiania się, w transie przebija sobie język kolcami lub prętami, mocuje do pleców haki lub chodzi po rozżarzonych węglach. Hindusi mówią, że to święto magiczne, na dowód czego pokazują, że na ciele osób dokonujących aktów okaleczenia nie widać krwi, a po przekuciach na ciele nie pozostają blizny. Niektórzy też przed wejściem golą sobie głowy. Thaipusan poświęcone jest narodzinom boga wojny Murugana.
Zostaw komentarz