Znowu o wyspach na Atlantyku choć obiecuję, że chwilowo po raz ostatni :) Tym razem o wakacjach na jednej z nich, przeczytać możecie w sierpniu, w nowym numerze MM Trendy (**). Tych, którzy Magazynu nie mają, a ciekawi są jak wyglądać mogą wakacje na La Gomerze, w domu na kanaryjskiej wsi, z kolonią gąsienic i nieśplikami za oknem zapraszam dalej :)
Bladym świtem na La Gomerze
Budzik zrywa nas o 7:00. Nie wstaję, tak będę leżało – wrzeszczy moje obolałe po wczorajszym marszobiegu po górach ciało. Przez dłuższą chwilę negocjuję z nim rozwiązanie i w końcu udaje się wypracować kompromis. Jeśli za oknem przywita nas słońce idziemy zwiedzać, jeśli będzie deszcz zostajemy w łóżku. Zakwasy jakich nie miałem od pamiętnego WDKiS-u (*) powodują, że z łóżka wychodzę prawie na czworaka. Są chmury, ale na horyzoncie widać błękitne okienko nadziei. Jest szansa, że wyjdzie słońce ale teraz możemy iść spać.
– Co robisz ? – pytam Ankę wracając do sypialni
– Wyprowadzam gości na dwór …
Faktycznie, wstając po ciemku nie zauważyłem, że mało brakowało abym wykonał kilka wyroków śmierci. – Zginęła pod kapciem rozmiar 45 – przebiega mi przez myśl przykładowe epitafium na nagrobnym kamieniu. Chyba kamyczku, bo umarlakiem zostałaby jedna z kilkunastu owłosionych i nawet sympatycznych gąsienic spacerujących leniwie po kamiennej podłodze. Takie są uroki mieszkania w „fince …”
Dom na kanaryjskiej wsi
Bo w przeciwieństwie do Teneryfy, na La Gomerze nie ma brzydkich, bezpłciowych i betonowych bloków. Popularna natomiast opcją na nocleg są niewielkie, rodzinne pensjonaty oraz apartamenty urządzone w starych, wiejskich gospodarstwach określanych często nazwą „finca”. Nasza ma łazienkę, kompletnie wyposażoną kuchnię i dwa, umeblowane prosto ale przytulnie, pokoje. Białe ściany kontrastują z ciemno brązowymi podporami stropu i kafelkami na podłodze, a stare kinkiety i kolorowe obrazki na ścianach dodają jej dodatkowego uroku. Prawdziwy, wiejski dom, w którym z każdego pomieszczenia można wyjść bezpośrednio do niewielkiego ogrodu. Nie jakoś specjalnie ładnego czy zadbanego ale pełnego owocowych skarbów.
Kosmatka japońska
Guavę, mandarynki i cytryny znałem, natomiast tego co zwisa bezpośrednio nad drzwiami naszego mieszkania nie widziałem nigdy wcześniej. Zanim się zastanowiłem to ręce same obierały już ze skórki jeden z najbardziej dorodnych owoców.
– A może one są trujące – życzliwie, mam nadzieję, zapytała Anka, patrząc jak wcinam kolejne dwie sztuki.
– To byłoby zbyt wredne – odparłem, oblizując się ze smakiem. – Tak dobre rzeczy nie mogą być trujące – pomyślałem, ale kolejne owoce odłożyłem na razie do koszyka.
Przeżyłem i na drugi dzień zajadaliśmy się nimi przez całą drogę. Owoce miały orzeźwiający smak czegoś pomiędzy gruszką, śliwką, dojrzałym agrestem i cytrusami. W zależności od stopnia dojrzewania potrafiłem wyczuć nawet aromaty jagody i mango.
Po krótkim śledztwie okazało się, że to pyszne coś, to pochodząca z Chin kosmatka lub inaczej nieśplik japoński, którego owoce można spotkać obecnie w większości krajów basenu morza śródziemnego. Używana jest również do sałatek, przetworów, a także w lecznictwie jako środek na kaszel i do uzyskania podobno niezłego wina.
Zupa z rukwi wodnej i pappas arugadas
To było dopiero preludium do odkrywania nowych smaków, chociaż muszę przyznać, że do testowania jednego z nich wcale się nie specjalnie nie wyrywałem. Raz, że za zupami niespecjalnie przepadam. Dwa, nazwa do dziś nie brzmi dla mnie zachęcająco. Ichniejsze Potaje de Beros to po naszemu zupa z rukwi i do tego wodnej …
– Raz kozie śmierć – decyduje się szybko choć bez przekonania
Potaje Berros czyli zupa z rukwi wodnejPo kilkunastu minutach oczekiwania, na stole pojawia się wypisz wymaluj starodawny moździerz z rączką. Drewniana misa wypełniona płynem, który wyglądem i konsystencją przypomina rzęsę wodną. Do tego słoiczek surowej mąki ? – Było zostać przy ziemniaczkach – cedzę przez zęby dodając w myślach kilka niecenzuralnych słów na temat własnej głupoty. Ale jak się wpadło między wrony …
Podglądamy miejscowych siedzących przy sąsiednich stołach i za ich przykładem wsypujemy garstkę dziwnego proszku do zupy. I próbujemy. Dziwny proszek to gofio – zmielone i prażone ziarna zbóż, będące dawniej głównym pożywieniem mieszkańców wysp kanaryjskich, który w gorącej zupie tworzy sycące kluski. Całość, przypomina mi trochę krem z warzyw, a trochę zupę z zielonego groszku czy brukselki. Przy czym gdy osobno, nie gustuję specjalnie za żadnym z powyższych dań, tak potaje de berros zjadam błyskawicznie pomlaskując z zadowolenia.
Drugie danie wygląda bardziej znajomo gdyż pappas arugadas to nic innego jak ziemniaki ugotowane w całości w mundurkach. Od naszych różnią się tylko tym, że są … białe. Od kryształków soli pozostających na skórce po gotowaniu. Kiedyś mieszkańcy wysp kanaryjskich robili je na wodzie z oceanu, dziś wystarczy dodać przynajmniej pół kilo (w zależności od wielkości garnka) soli do wody z kranu i poczekać aż ta odparuje.
Nienawidzę La Gomery
Warczę dzień później wspinając się na Garajonay – najwyższy szczyt wyspy. Słońce, które jeszcze kilka chwil temu oświetlało naszą ścieżkę zniknęło całkowicie wyparte przez gęste chmury i mgłę.
I oczywiście zaczął padać deszcz. La Gomera jest jedną z najbardziej deszczowych wysp kanaryjskich. Tu przeciwdeszczowa kurtka przydaje się zdecydowanie częściej niż na sąsiednich: Teneryfie czy Fuerteventurze. Ale to właśnie dzięki tej wilgoci możemy podziwiać teraz największy na świecie las wawrzynowy, a właściwie to co z niego zostało po olbrzymich pożarach, jakie nawiedziły wyspę w 2012 roku. Powykręcane konary drzew pokryte są niewiarygodną ilością mchu co w połączeniu z niewielką ilością docierającego światła tworzy scenografię godną oscarowego horroru. Kiedyś podobne lasy pokrywały niemal całą Europę, dziś można je spotkać jeszcze tylko na Maderze, Azorach czy Gran Canarii.
Z górki jest już prościej. Do oddalonej o kilkanaście kilometrów Hermiguy schodzimy stromym zboczem głębokiego wąwozu. Jednego z tych, którymi poprzecinana jest cała wyspa powodując istotne problemy komunikacyjne dla jej mieszkańców. Do wioski, do której w linii prostej jest zaledwie kilka kilometrów trzeba wędrować często przez cały dzień. Najpierw schodząc z wysokości ponad tysiąca metrów w dół, by później, z poziomu morza wdrapać się na podobną wysokość po drugiej stronie rozpadliny. To dlatego Guanczowie, pierwotni mieszkańcy tych ziem stworzyli specyficzny sposób komunikacji. Język gwizdany, którym bez problemu można było „porozmawiać” z osobą odległą nawet o cztery czy pięć kilometrów. Dziś La Gomera jest jedynym miejscem na świecie gdzie język gwizdany wykładany jest w szkołach. Ma to zapobiec jego całkowitemu zapomnieniu.
Od nienawiści do miłości
Sobota wieczór to dobry czas by chwilę odpocząć. W końcu niby mamy wakacje …? Czerwona, bliżej nieokreślona co do gatunku ryba, której nazwa również niewiele nam w sklepie mówiła, ląduje na dachu. Dokładniej rzecz ujmując lądują na grilu, który mieści się na dachu naszego gospodarstwa. Żeby nie było jej smutno dorzucamy jeszcze sałatkę, wino i gorącą czekoladę z rumem oraz miseczkę świeżo zebranych z drzewa nieśplików. W tej niezwykłej kolacji towarzyszą nam tylko śpiewy ptaków oraz szelest liści palm i bananowców, poruszanych pozostałościami silnego wiatru konkurujące z wyciem zostawionego za plecami oceanu, rozbijającego się o kamieniste wybrzeże. Nie ważne, że co jakiś czas z nieba pokropuje wiosenny, kanaryjski deszcz. Okoliczne widoki, na palmy na tle szczytów tonących w chmurach rekompensują nam dokładnie wszystko.
I znowu kocham La Gomerę … i nie zamieniłbym się na żaden tydzień z all inclusive …
(*) WDKiS – Wypad dla Kretynów i Samobójców – dawniej prawie zwykły biwak harcerski, w dzisiejszej nomenklaturze zimowa wyprawa survivalova
(**) A pełny numer sierpniowego Magazynu można sobie podejrzeć tutaj
Zostaw komentarz